Polskie wybory prezydenckie 2010 roku, to jeden z najbardziej pasjonujących spektakli politycznych, jakie mogliśmy obserwować przez ponad 20 lat. I to pomimo tego, że w porównaniu z innymi kampaniami wyborczymi tego dwudziestolecia w zasadzie nic ciekawego się nie dzieje. Po bliższym przyjrzeniu się zaistniałej sytuacji okazuje się jednak, że mamy do czynienia z nową jakością. W ustach zwolenników PiS i PO pojawiają się określenia takie jak: „sieroty po PO-PiS-ie”, czy „IV RP”, a politycy i środowiska sprzyjające obu tym partiom wymieniają się „uprzejmościami”. Nie należy się natomiast spodziewać jakiejś brutalności w stylu dziadka z Wehrmachtu, czy sfałszowanego oświadczenia majątkowego. Z uwagi na katastrofę smoleńską kampania została wyciszona. Posiłkując się metaforą: walki toczą się na przedpolach. Nastąpiło rozwarstwienie obrazu. Tym razem nie chodzi o to, kto jak wypadnie w debacie, czy co na jego temat wypłynie z archiwum IPN. Większą rolę odgrywa zaplecze kandydatów – cała galeria polityków, działaczy, dziennikarzy, przedstawicieli show-biznesu. Kampania „zamerykanizowała się” pod tym względem. Niedługo doczekamy się całych hord wolontariuszy, którzy zapukają do setek tysięcy drzwi, by osobiście namawiać do głosowania na przedstawicieli określonej partii. W istocie – nasza demokracja nie jest systemem idealnym, ale z pewnością jest najlepszym, na jaki nas w tej chwili stać. Ta kampania pomaga się temu systemowi rozwinąć.
Główni rywale wyborów 2010 pozostają „czyści”. Wykorzystał to Jarosław Kaczyński, który pokonując zmęczenie i smutek po tragedii, mógł pokazać swoje cieplejsze oblicze, a nawet próbować oczarować elektorat lewicy. Ubieganie się o wyborców kandydatów pokonanych w I turze, to zresztą najprostsze rozwiązanie. Sięgnięcie po głosy ponad 40% uprawnionych, którzy nie poszli do urn, kosztowałoby o wiele więcej wysiłku. Przy okazji po raz kolejny okazuje się, jak ważną rolę odgrywa pamięć. Przecież PiS, jeszcze nie tak dawno temu (w czasie ostatnich wyborów do PE) zachęcało ludzi do pozostania w domach. Taki nieładny manewr. Tak samo jak ten z postulowaniem wymazania SLD z partyjnej mapy Polski. Miejmy jednak na uwadze, że zamiast Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego walczą ich zwolennicy. W przypadku prezesa PiS jedną z jednostek bojowych jest Nasz Dziennik. I tak, lektura jednego z artykułów tej gazety (Małgorzata Rutkowska „Hiszpański scenariusz”, Nasz Dziennik, 22 czerwca 2010, Nr 143) przynosi bardzo zabawny fragment o „broni światopoglądowej” po jaką sięgnął niedawno przewodniczący SLD. Tą bronią ma być nauka u socjalistycznego premiera Hiszpanii José Luisa Rodrigueza Zapatero, którego rząd: przeforsował wyrugowanie nauki religii ze szkół publicznych, ułatwił procedurę rozwodów, zalegalizował związki homoseksualne wraz z prawem adopcji dzieci, a nawet dopuścił aborcję na życzenie. Teraz to z powodu chęci wprowadzenia takich zmian w Polsce będzie atakowana „lewica”. Chociaż myślę, że czasem wypomni się jej jeszcze „postkomunizm”.
Warto zwrócić uwagę na to, że Jarosław Kaczyński zdecydowanie wygrał I turę wśród polonii amerykańskiej (nie ma przy tym znaczenia to, że oddano tam tylko kilkadziesiąt tysięcy głosów). Niedawno w Stanach Zjednoczonych gościł Tadeusz Rydzyk i z artykułów komentujących tę wizytę można było dowiedzieć się, że opowiadał tam o Polsce biednej, wyprzedanej, bez nadziei. To są zupełnie nieprzystające do siebie rzeczywistości: ta, w której żyjemy i ta, prezentowana przez środowiska, które dla uproszczenia nazwijmy tu „prawicowymi”. Jeśli poświęci się dostatecznie dużo uwagi przeanalizowaniu legendarnej już zmiany Jarosława Kaczyńskiego, to wychwyci się właśnie ten nieprzystający do tego co obserwujemy na co dzień obraz rzeczywistości.
Jakiś czas trwała niepewność związana z rozbłysłą nagle gwiazdą Grzegorza Napieralskiego, uważanego za właściciela ważnej części wyborczych głosów. Komentatorzy polskiej sceny politycznej i dziennikarze spekulowali na temat targowania się komitetów wyborczych Komorowskiego i Kaczyńskiego o poparcie szefa SLD. Na szczęście sprawa ucichła, ale i tak podkreślę tutaj, że nie należy na takie manewry zwracać uwagi. To nie amerykański bestseller, w którym wszystko rozstrzyga się w gabinetach prezydenta, lobbystów i kongresmenów kilka miesięcy, czy nawet kilka lat przed głosowaniem. W polskiej polityce oficjalne obietnice składane przed kamerami nigdy nic nie znaczą. Nieoficjalnych raczej się nie zapisuje, więc łatwo o nich zapomnieć. Dlatego najbezpieczniej dla umawiających się jest po prostu „sprzedać stołek”. Ważniejsze dla części wyborców powinno być to, czy gracz Napieralski dorósł już do swej roli reorganizatora partii, przygotowującego ją do przełomowych wyborów parlamentarnych, w wyniku których mogłaby się ona stać „języczkiem u wagi”. Dopiero wtedy szef Sojuszu będzie mógł wytargować poparcie przez jedną z dużych partii kolejnych „lewicowych” ustaw.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz